niedziela, 27 października 2013

Whack-a-mole

Whack-a-mole!
Whack-a-mole to gra automatowa, która w Polsce jest znana chyba jedynie z amerykańskich kreskówek. W jej, nazwijmy to, pulpicie znajdują się otwory, z których losowo wyskakują krety - plastikowe figurki, zaś zadaniem gracza jest (za pomocą przyczepionego do automatu młotka lub innego narzędzia) uderzenie największej ich ilości, nim ponownie schowają się w swoich norach. Obraz to więcej niż tysiąc słów, stąd załączyłem zdjęcie powyżej.

Piszę o tym automacie, ponieważ w podobną grę, w moim odczuciu, niektórzy grają z samym Bogiem. A konkretniej - wierzą, że Bóg gra z nami wszystkimi. Mam wrażenie, że niektórzy sądzą, że Bóg jest graczem Whack-a-mole, zaś ludzie odgrywają rolę owych kretów, które czasem świadomie lub nie pojawiają się na widoku Stwórcy i, o ile prędko się nie schowają, mogą oberwać młotopodobnym narzędziem po głowie (żeby nie powiedzieć: zginąć).

Poprzez wychylanie się z nory przez człowieka rozumiem zgrzeszenie (pojawienie się na widoku Stwócy), zaś poprzez uderzenie młotkiem przez Boga - utratę zbawienia lub, w ekstremalnym przypadku, uśmiercenie i/lub potępienie w Piekle. Całą taką grę wyobrażam sobie zaś tak: o zbawieniu człowieka decyduje sam człowiek i jeśli zgrzeszy lub - w mniej fatalistycznym wydaniu - trwa w grzechu jakiś dłuższy czas (tylko, serio: jak długi?!), to traci zbawienie i w przypadku śmierci trafia do piekła - zostaje przez Boga zauważony i młotem potępiony do najniższej możliwej nory. Co za niefart! Jeżeli zaś uda się człowiekowi schować z powrotem do nory, to jest: pokutować, wyznać grzechy, przeprosić - to ponownie zostaje zbawiony (odzyskuje zbawienie) i jest bezpieczny... aż do następnego razu, gdy za pewne wykona ten sam grzech, od którego przecież jest uzależniony. Wtedy gra z czasem i ryzyko wychodzenia z domu w strachu przed śmiercią pojawiają się ponownie.

Oczywiście specjalnie tutaj wyolbrzymiam tę wizję, ale to dlatego, aby uwypuklić jej dziecinność. Dziecinność nie jest tu zresztą słowem przypadkowym, gdyż podobne myślenie reprezentują (w Polsce) często młodzi ludzie wychowani od urodzenia w wierzących ewangelicznie rodzinach - w tym i ja zwykłem w ten sposób myśleć i dlatego dzisiaj tak mnie to boli. Mam do dziś wspomnienie co najmniej kilku rozmów z rówieśnikami, w których zadawaliśmy sobie pytanie, co byśmy robili, gdybyśmy wiedzieli, że nasza śmierć nieuchronnie przyjdzie do nas za kilka chwil, kilka sekund. Standardową odpowiedzią była szybka modlitwa o wybaczenie wszystkich grzechów, a potem ogarniały nas frapujące myśli dotyczące tak ważkiej kwestii jak to, czy na pewno zawsze zdążylibyśmy się tak pomodlić... bo jeśli nie, to przecież klops - pewnie są jakieś grzechy, które popełniliśmy od poprzedniej modlitwy i ich nie-wyznanie zaważyłoby na naszym zbawieniu.

Czy zdążylibyśmy... czy zdążylibyśmy... schować się do nory? Czy zdążylibyśmy schować się do nory w obliczu zbliżającego się młotka potępienia? Myślę, że właśnie gra w Whack-a-mole najlepiej oddaje ten schemat myślowy - chyba, niestety, wciąż popularny u wielu osób. Odziera Boży Plan Zbawienia z chwały i dostojności, ale także - z nazwy: oto nagle Plan nie jest planem, ale grą, w której wygrać możesz życie wieczne, ale równie dobrze jutro możesz je stracić. Codziennie musisz żyć w strachu przed wychyleniem się ze swojej świętoszkowatej nory (o której, swoją drogą, pisałem dwa posty temu), a w przypadku takiego niefortunnego zdarzenia narzucasz sobie jakiegoś rodzaju kościelny formalizm i zdajesz raport ze swojego aktualnego grzechu i w ten sposób się oczyszczasz. I jednocześnie - twierdzisz, że Jezus zmarł nie za wszystkie grzechy, ale za wszystkie grzechy od Twojego urodzenia aż do dnia nawrócenia. Kolejne porcje grzechu trzeba każdorazowo na nowo oddawać Jezusowi, żeby za nie umarł. I tak w kółko, byle nie dać się potrącić autu na przejściu dla pieszych sekundę po tym, jak pomyśli się sobie coś grzesznego.

Ale zostawmy już dziecinność: Whack-a-mole w chrześcijaństwie to nie tylko formalizm dotyczący zbawienia wobec "śmierci w grzechu", ale również samo podejście do zbawienia, które z łatwością człowiek może odrzucić, przyjąć i odłożyć na bok. Okazuje się bowiem, że człowiek ma możliwość być zbawiony w nocy, rano stracić na chwilę zbawienie, by po porannej modlitwie ponownie być w Łasce Zbawiennej, ale tylko do pierwszej przerwy w pracy, bo wtedy to zdaje sobie sprawę, jak bardzo złym chrześcijaninem jest - że aż koledzy w pracy chwalą go za byciem "w porządku" zamiast prześladować jak Jezusa i Apostołów. I tak człowiek żyje w potępieniu może nawet do powrotu do domu, gdzie rozmowa ze współmałżonkiem przywraca mu wiarę i po takim lokalnym, domowym nabożeństwie z wychodzeniem na środek pokoju w geście chęci podjęcia decyzji o zbawieniu, człowiek ponownie odzyskuje relację z Bogiem i aż do wieczora jest szczęśliwy, bo, no cóż, udało mu się przetrwać dzień - oszukać system - chwała Bogu, alleluja i do przodu!*

Jeśli czuć w tym tekście frustrację, to tylko dlatego, że jest to uczucie, które z czasem zwykle i nachodzi na takiego człowieka-kreta. Kościół traci sens, Ewangelia traci sens, życie traci sens - jest tylko grą w Whack-a-mole, ucieczką przed potępieńczym wzrokiem Stwórcy, który ciężar jego zbawienia położył na jego barkach i tylko wypatruje, któremu to zdarzy się zgrzeszyć, a wtedy - ciach i do piachu. Jest to, według mnie, bardzo instrumentalne podejście do kwestii zbawienia, które Bóg dał nam w Chrystusie Jezusie i prowadzić może właśnie do frustracji spowodowanej chrześcijaństwem, a w efekcie do życia w poczuciu potępienia, winy, beznadziei, a w najgorszym scenariuszu - chyba nie muszę tego pisać. Bardzo razi mnie takie podejście do Boga, który z ludźmi gra w niezbyt budującą grę i dlatego będę zwalczał takie myślenie ilekroć będę miał ku temu okazję.

Zatem: jeśli Bóg zbawił, to zbawił, a nie udzielił zbawienia tymczasowego, warunkowanego aktualnym stanem duchowym człowieka. A jeśli zbawił, to On - swoją mocą - będzie to podtrzymywał i dopełni wszystkie postanowienia swojego Planu względem zbawionych. Ilekroć ktoś będzie przechodził przez depresyjną dolinę zwątpienia czy bólu istnienia - tylekroć Bóg go z tego wyciągnie i przez takie przeżycia pokaże coś nowego i nauczy życia w sposób, w jaki dobry Ojciec czasem pozwoli dziecku się przewrócić, ale nigdy nie puści wolno na środek autostrady. Bóg nie gra z nami w Whack-a-mole, ale oczyszcza i szlifuje, abyśmy z kawałka brudnej skałki stali się w przyszłości prawdziwymi diamentami. I choć czasem ta szlifierka boli, nigdy nie jest jednak potępieniem i odrzuceniem.


PS
Obrazek znaleziony w Google Grafika, źródło:
http://www.zdnet.com/blog/apple/apple-plays-whack-a-mole-with-malware-authors-updated/10239


* Ten opis również jest, oczywiście, przesadzony i niekoniecznie zachodzi w ciągu jednego dnia, ale - wiecie, o co mi chodzi, prawda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz